Kolejna długa podróż z bliźniakami za nami. Coroczna wyprawa z południa na północ jest już wspomnieniem. Nie tak dawno odliczałam tygodnie, dni do wyjazdu, a teraz z uporem maniaka przeglądam fotki z naszych letnich wojaży. Mam totalnego bzika na punkcie wywoływania zdjęć, częstego ich wertowania, wspominania. Jeden uchwycony w kadrze moment, dzięki któremu czas się zatrzymuje. Zwyczajne i wyjątkowe chwile, do których zawsze można powrócić, o których nigdy się nie zapomni.
Z naszej ostatniej podróży przywieźliśmy solidną dawkę nowych wspomnień. Chłopcy często ni z gruszki, ni z pietruszki np. przy śniadaniu zaczynają opowiadać o wdrapywaniu się na latarnię morską, czy budowaniu szałasu na plaży. Pamięć gagatki mają rewelacyjną. Dostrzegają, zapamiętują rzeczy, na które my dorośli nawet nie zwróciliśmy uwagi.
Długa podróż z bliźniakami to nie bułka z masłem……
Pokonanie takiej trasy z bliźniakami, które już prawie pożegnały się z pieluchami jest dość mocno utrudnione, ale i poniekąd zabawne. Trzeba odpowiednio do takiej akcji się przygotować. Mieć wszystko pod ręką, nie rozliczać podróżnych z każdej minuty koniecznego postoju, brać wszystko na spokojnie. Powiedzenie ” nerwy w konserwy i na eksport ” wdrażamy w życie podczas każdej podróży z naszymi bliźniakami dłuższej niż 1 godzina. Na luzie, bez spiny da się przeżyć wszystko, nawet 10-godzinną wyprawę do Dziadków. Właśnie TAM, na Pomorzu jest mój rodzinny DOM. Miejsce najbliższe memu sercu.
Przewidując sytuacje, które mogą nastąpić wyposażyłam synów w pieluchomajtki. Zapobiegawczo. Gdyby trzeba było już, teraz, w tej chwili, bez możliwości odczekania kilku minut. Chłopcy w teorii wiedzą wszystko – co i jak, kiedy i dlaczego. Pomimo wszystko na czas podróży wolałam zabezpieczyć ich, auto oraz siebie, aby za szybko moja cierpliwość się gdzieś w obcą przestrzeń nie ulotniła. Wyjechaliśmy rankiem, po zjedzeniu bananów na śniadanie, co by brzuszki puste nie były. Odkąd było nam dane przeżyć bliskie, nocne spotkania ze zwierzyną różnego kalibru postanowiliśmy, że Polskę będziemy pokonywać w ciągu dnia. Lepiej nie kusić losu.
Silnik nie zdążył się nagrzać, a już pierwszy postój mieliśmy za sobą. Jasiu za potrzebą, Antek pomimo skorzystania z okazji miał pusto. „Nic nie wyleciało” zakomunikował nie tylko mamie, ale i wszystkim obecnym na stacji benzynowej. Ruszyliśmy dalej. Po pokonaniu kolejnych 10 km wjeżdżamy na autostradę A4. Poruszając się tempem ślimaczym w kolejce przed bramkami usłyszeliśmy od Antka:
Mamusiuuuu sikuuuu.
Musisz poczekać.
Dobrze. Nie wypuszczam.
Nie wypuścił. Dzielnie wytrzymał do najbliższego postoju. Potem ze sprawami fizjologicznymi było już tylko lepiej. Osiągnęliśmy szczyt możliwości organizacyjnej, który polegał na szybkich akcjach przystankowych, w trakcie których wszyscy prostowali nogi i opróżniali to co było do opróżnienia. Pełne rodzinne zgranie.
Jakże dumna byłam z chłopców, gdy po dojechaniu do celu naszej podróży okazało się, że założony na pupy bufor bezpieczeństwa był suchy jak pieprz. Spisali się na medal. Sądziłam, że to właśnie siuśkowe przygody będą nam najbardziej doskwierać na trasie. Okazało się, że jednak to nie to było dla mnie solidnym wyzwaniem. Wiecie co okazało się największą trudnością w trakcie tegorocznej podróży ?
Zasada wprost proporcjonalności.
Już wyjaśniam o co chodzi.
Wraz ze zwiększającą się liczbą pokonanych kilometrów, zwiększała się częstotliwość wypowiadania przez chłopców pytania ” dlaczego nie widzę Babci Eli ??!! „. Innymi słowy ….daleko jeszcze ???
Było wszystko w porządku, gdy odpowiadałam na to nurtujące pytanie raz na pół godziny. Im do morza było bliżej, tym częściej i głośniej chłopcy okazywali zniecierpliwienie i niezadowolenie, ponieważ Babci Eli nadal nie było w zasięgu ich wzroku. Nie ma się im dziwić. Dorosłemu taka trasa wychodzi bokiem, a co dopiero dziecku. Pomijam oczywiście kwestię wszystkich innych pytań, zagadnień, opowieści, zawiłości, które po drodze należało wyjaśnić Jasiowi i Antkowi. Hitem były wszelkiego rodzaju spotykane po drodze maszyny budowlane i rolnicze. Uwielbiam rozmawiać ze swoimi dziećmi. Nie podlega to żadnej dyskusji. Odpowiadam potulnie na każde pytanie. Nie ignoruję żadnego dlaczego, po co, co to, pomimo częstego podwójnego wiercenia dziury w brzuchu. Traktuję pytania Synów poważnie, ponieważ już wiem z własnego doświadczenia, że nie zadowoli ich byle jaka odpowiedź na odczepnego. Cieszę się niezmiernie, że nasze Gagatki są zainteresowane wszystkim tym, co dzieje się dookoła.
Jednak panel dyskusyjny trwający niemalże 10 godzin, z przerwą na dwie krótkie drzemki wykończył mnie doszczętnie. Niech pierwszy rzuci pieluchą ten, kto nigdy nie miał dość pytań swoich dzieci! 🙂
A tak poza tym, to było bardzo dobrze. Zresztą tak, jak zawsze. Chłopcy lubią jeździć autem. Obyło się bez płaczu, histerii, afer nieznanego pochodzenia. Choroby lokomocyjne jeszcze nas omijają. Były wygłupy, śpiewanie piosenek i zajadanie się frytkami. Najważniejsze, że na miejsce dotarliśmy cali i zdrowi. Mogliśmy wreszcie przywitać się w tym roku z naszym cudownym morzem. Chłopcy byli szczęśliwi widząc taki ogrom piachu i wody. Zakupione na nadmorskim straganie dwie konkretne łopaty okazały się być najlepszą inwestycją naszych wakacji.
Nie jesteśmy rodziną, która uprawia jakże modny w ostatnich latach sport zwany parawaningiem. Wolimy spokojne miejsca, mało popularne plaże, bez przechadzania się slalomami pomiędzy rozłożonymi parawanami. Na dłuższe wypady nad morze jeździmy tam, gdzie wiemy, że jest spokój.
Naszą tegoroczną, ulubioną miejscówką okazała się plaża między Łazami a Unieściem. Piasek, woda i cała masa patyków. To było to, czego potrzebowali nasi chłopcy do pełnego zadowolenia. Od razu wpadli na pomysł zmontowania szałasu. Tata pomógł stworzyć konstrukcję, a znoszenie patyków i dalsza budowa należała do nich. A ja ? Zamiast poczytać sobie w spokoju książkę, którą wszędzie ze sobą zabierałam, oczekując właśnie takiej chwili jak ta siedziałam i patrzyłam jak sroka w gnat na moich ukochanych mężczyzn. Zachwycałam się każdym wbijanym w piasek patykiem. Przysłuchiwałam się wyjątkowym, jedynym w swoim rodzaju rozmowom braci. Tych moich małych synków, którzy okazuje się, że nie są już bobaskami. Obyło się bez kłótni, więc tym bardziej cieszyłam się z magicznych, rodzinnych chwil. Kształtująca się pomiędzy Jasiem i Antkiem coraz głębsza więź to powód do ogromnej dumy.
Jestem bardzo ciekawa w jakiej atmosferze przebiegają Wasze podróże z dziećmi ? Jak wyglądały Wasze tegoroczne wakacyjne wyjazdy ? Będzie mi miło, jeśli zostawicie komentarz.
JM
Właśnie próbuję spakować siebie i córkę nad morze i odkładam to na koniec bo jakoś nie mogę ogarnąć 🙂 A do tego daleka droga. Ale warto ruszać się z domu, to wspaniała przygoda.
Tak więc życzę powodzenia w pakowaniu i w przebiegu podróży ! A podróże oczywiście, że kształcą. Jest to prawda stara jak świat i wiele traci z życia ten, kto nie chce, nie lubi, nie ma możliwości podróżowania. Pozdrawiam Cię serdecznie.
jak dotąd 3 razy doświadczyłam czym są wakacje z dzieckiem. mój syn niedawno skończył rok więc za każdym razem było inaczej. największym szokiem był dla mnie nasz pierwszy wyjazd, a później mimo, że wiedziałam czego mogę się spodziwać, nie raz zatęskniłam za wakacjami bez dziecka. cóż… kiedyś… nie potrafię sobie wyobrazić jak przebiegają wakacje z dwójką, ale zadaję sobie to pytanie za każdym razem gdy widzę matkę z ojcem taszczących foteliki na lotniskach. Życzę duzo siły i cierpliwośći podczaskolejnych wyjazdów. pozdrawiam! 🙂
Dokładnie jest tak jak napisałaś. Za każdym razem jest inaczej, bo dzieci nam rosną 🙂 I to w tempie błyskawicznym 🙂 W pierwszą naszą podróż z chłopcami wyruszyliśmy jak mieli 7 miesięcy. Teraz za nami już 5 tak długa trasa i stwierdzam, że jesteśmy rodziną, która nadaje się do podróżowania 🙂 Chłopcy lubią jeździć autem, a to że przytrafiają się pewne „niedogodności” jest zwyczajną najnormalniejszą normalnością 🙂 🙂 Pozdrawiam Cię serdecznie.
U nas w tym roku było fajnie. Sama pierwszy raz jechałam z moja dwójka samochodem 700km nad morze. Wszyscy daliśmy radę 😀
BRAWO WY 🙂 Przywieźliście zapewne wiele wspaniałych wspomnień ze sobą 🙂